Ukraiński
exodus
REPORTAŻ: - Słowo "Ukrainiec" było najgorszą obrazą. Teraz
często przyjaźnię się z tymi, z którymi dawniej się biłem -
wyznaje Miron Sycz ze wsi Ostre Bardo
Misja bez końca
W 1988 roku w Górowie uczyło się 84 ukraińskich
licealistów, dzisiaj jest ich 220. Na zdjęciu: uroczyste
rozpoczęcie roku szkolnego 1997/98, Miron Sycz (trzeci od
lewej) stoi przy stole FOT. PIOTR PŁACZKOWSKI
IWONA TRUSEWICZ
Nagle wieś Klingenberg znalazła się na końcu świata. Bzy
dziczały, podwórza zarosła trawa i chwasty. Drogę do Frydlądu
przecięły zasieki z kolczastego drutu.
Za plecami wsi wyrosła granica. Zieloną, porośniętą
trzcinami doliną rzeka Łyna wlewała się za barierę z
dwumetrowych płotów pod napięciem, oranej codziennie ziemi i
wież strażniczych.
Wieś utraciła mieszkańców i nazwę. Utraciła mowę. Po dwóch
latach milczenia, na wyłożonej kocimi łbami drodze zacharczały
silniki ciężarówek. Kobiety, starzy mężczyźni, dzieci. Mówili
językiem obcym w Klingenbergu i niezrozumiałym w Ostrym
Bardzie.
Z nieufnością oglądali ceglane domy z czerwonymi dachami i
pompy na podwórzach. Włosy mieli czarne, mowę śpiewną. Z
tobołków wysupłali dziwne krzyże i ręczniki haftowane
czerwono-czarnymi krzyżykami. Przyjechali z daleka, z woli nie
swojej, do ziemi obcej. Zajęli domy tych, którzy wyjechali
daleko, do ziemi nie swojej, z woli obcej.
I potem przez długie lata nowi mieszkańcy Ostrego Barda i
starzy wsi Klingenberg śnili jeden sen: o powrocie do domu.
Nigdy się nie ziścił.
Kara śmierci
Urodził się w 1959 roku w Ostrym Bardzie, z matki Marii
z domu Kołacz i ojca Aleksandra Sycza, członka Organizacji
Ukraińskich Nacjonalistów (OUN) od 1938 roku, strzelca sotni
Miasniki w Ukraińskiej Powstańczej Armii; więźnia obozów w
Jaworznie i Krakowie, skazanego przez polski sąd na karę
śmierci.
W swoim dyrektorskim gabinecie pod ręką ma książkę, wydaną
w Kijowie w 1997 roku. Tytuł: "Partyzanckimi drogami
komendanta Żeleźniaka". Historia kurennego Iwana Szpontaka i
jego oddziałów. Fotografie najlepszych żołnierzy.
Bezbłędnie otwiera książkę na właściwej stronie. Zmęczona
twarz z dużym nosem i ciężkim spojrzeniem patrzy na Mirona
Sycza tak jak w domu, w Ostrym Bardzie. Surowo, bez cienia
łagodności. Aleksander Sycz urodził się w Laszkach w
jarosławskim powiecie, w 1914 roku.
Wieś była duża. Dwa tysiące ludzi żyło tak, jak ich ojcowie
i dziadowie. Nie dopuszczając na podwórka świata tłoczącego
się za opłotkami. Cerkiew, dom, pole. Ukraińska mowa,
ukraińskie święta. A wokół Polska.
- Tak samo żyli w Ostrym Bardzie. W 1947 roku wojsko
zwiozło tu ludzi z kilkunastu wsi spod Przemyśla. Ze wsi
Zalazie koło Chotyńca przyjechała moja mama. Miała wtedy
dwadzieścia jeden lat i musiało upłynąć dwanaście, zanim
poznała ojca - opowiada Miron Sycz.
Kiedy Maria obrabiała mazurskie pola, strzelec Aleksander
siedział w krakowskim więzieniu na Montelupich, razem z
oficerami Armii Krajowej. On - Ukrainiec i oni - Polacy
zajmowali jedną celę śmierci. Historia zakpiła z nich
okrutnie.
A jednak nie pisane mu było umrzeć za więziennym murem.
Ocalał od Kołymy i Magadanu. Los nakazał mu życie wśród
wrogów. Nigdy potem w domu w Ostrym Bardzie nie odezwał się po
polsku. Nigdy nie pogodził się z utratą ojcowizny. Dwa ary tam
kochał bardziej, niż nowe kilka hektarów. Nie wiadomo, co czuł
do Polaków. Czy nienawidził ich, czy pogardzał? Czy rozumiał,
kim był Stalin?
- Ojca skazali najpierw na dożywocie, potem na piętnaście
lat więzienia. Z więzienia w Goleniowie wyszedł w końcu lat
pięćdziesiątych. Pojechał do brata, który osiadł w
sąsiadującej z Ostrym Bardem wsi - mówi Miron.
Do ojca nie jest podobny. Niewysoki, o łagodniejszych
rysach twarzy i ciemnych świecących oczach, był późnym
dzieckiem późnego małżeństwa.
Mazurskie wsie, zasiedlone ukraińskimi wysiedleńcami z
akcji "Wisła", trwały w stanie wolnym, zanim nie wrócili z
więzień mężczyźni spod znaku Tryzuba. Swoi mówili o nich z
dumą "partyzanci". Dla polskich sąsiadów byli "banderowcami".
Maria i Aleksander pobrali się w ostrobardzkiej cerkwi, o
której przybysz z zewnątrz powiedziałby, że jest ewangelickim
kościołem. Ale we wsi dawno nie było już ani jednego
ewangelika.
Nikt nie znał polskiego
Do siódmego roku życia Miron nie znał języka polskiego.
Jeżeli nawet wiedział, że jego kraj nazywa się Polska, to
słowo nic dla niego nie znaczyło. Ostre Bardo było
hermetyczne. Spajało ludzi w jednej mowie i wyznaniu. W
mieszanych małżeństwach mówiono po ukraińsku.
Nie było światła, radia, domu kultury. Dorośli i dzieci
pracowali ciężko w polu, a jak musieli jechać do powiatowych
Bartoszyc, to nie odzywali się do siebie.
- Każde odezwanie się po ukraińsku było źle odbierane.
Służby bezpieczeństwa stawały się agresywne, nachodziły nas w
domach, wypytywały, co robimy, gdzie są nasi ojcowie -
wspomina Miron.
W czteroklasowej wiejskiej szkole nikt nie znał polskiego.
Nauczyciele nie naciskali, też byli miejscowi. Dopiero w
piątej klasie, w odległych o pięć kilometrów Stopkach, zaczął
rozumieć podział na my i oni. Zaczął się zastanawiać, dlaczego
w dwa razy większym Bardzie jest tylko szkoła czteroklasowa, a
ośmioklasowa w mniejszych, ale zamieszkanych przez Polaków,
Stopkach.
Był to czas książek Gerharda, filmowych epopei o
"Ogniomistrzu Kaleniu" i "Wilczych echach". Na przerwach
polscy chłopcy bili się z ukraińskimi, bo zdawało im się, że
wciąż trwa filmowa opowieść. Niewskazane były samotne wyprawy
rowerowe i mówienie po ukraińsku na przerwach.
- Teraz z tymi, z którymi się biłem, często się przyjaźnię.
Oni nie byli świadomi manipulacji, której podlegali.
Postrzegali Ukraińców jako ścinaczy łbów i okrutników. Obrazy
z filmów zapadały w pamięć, a słowo "Ukrainiec" było najgorszą
obrazą.
Wracał więc posiniaczony na swoją Ukrainę i słyszał od
rodziców, że trzeba cierpieć, bo może niedługo wrócą do
siebie. W późnych latach sześćdziesiątych w powrót wierzyli
jeszcze wszyscy.
- Kiedy teraz przeglądam dokumenty z tamtych czasów,
wszystko jest dla mnie jasne. Narodu ukraińskiego miało nie
być. Miał się roztopić w otaczającej polskości, utracić
korzenie, mowę i obyczaje - uważa Miron Sycz.
Pamięć o korzeniach
Dodaje, że miał szczęście. W Ostrym Bardzie mieszkali
sami Ukraińcy, dzięki czemu czuli się swobodniej i bardziej u
siebie. W sobotnie wieczory zbierali się, aby pośpiewać i
posłuchać bajań. Zamykali się w sobie, psychicznie twardnieli,
pewni oparcia w wioskowej społeczności.
- Z perspektywy czasu wypada mi podziękować ówczesnej
propagandzie i służbom bezpieczeństwa, że nie pozwoliły nam
zapomnieć, skąd pochodzimy, jakie są nasze korzenie - uśmiecha
się.
W 1968 roku w liceum w Górowie Iławeckim powstały klasy z
językiem ukraińskim. I choć do Górowa było dwa razy dalej niż
do Bartoszyc, Miron Sycz tam właśnie wybrał się po dalszą
naukę. Może więc ta Polska nie była taka zła, nieprzyjazna i
obca?
- Pamiętam, że szkoła z ukraińskim miała najpierw powstać w
Bartoszycach, ale tamtejszy pierwszy sekretarz partii
powiedział, że nie chce jej u siebie, bo to będzie kuźnia
ukraińskiego nacjonalizmu - opowiada Sycz.
W powiecie górowskim ponad pięćdziesiąt procent obywateli
deklarowało narodowość ukraińską. W pierwszym roku nauczania
liceum przyjęło do ukraińskiej klasy czterdziestu uczniów. W
1974 r., kiedy zdawał Sycz, uczniów Ukraińców było stu
czterdziestu pięciu. Po ponad dziesięciu uczniów z Bartoszyc,
Dębów, Górowa, Kandyn, Kumowa, Pieszewa, Ostrego Barda,
Sępopola.
- W szkole była tylko dwójka nauczycieli Ukraińców,
małżeństwo Szczerbów. To mi unaoczniło, jak duże są nasze
potrzeby intelektualne. Jak bardzo brakuje nam własnej
inteligencji - mówi Sycz.
W 1978 roku rozpoczął się długoletni remont internatu,
który skutecznie przyhamował edukacyjne zapędy ukraińskiej
młodzieży. Większość pochodziła z oddalonych wsi i internat
był dla nich warunkiem nauki w liceum. W latach
osiemdziesiątych liceum przyjmowało o połowę uczniów mniej.
On sam był już wtedy studentem matematyki w olsztyńskiej
Wyższej Szkole Pedagogicznej. Coraz więcej mówił po polsku. W
internacie miał dobrych kolegów Polaków, działał w
Socjalistycznym Związku Studentów Polskich. Założył ukraińską
sekcję kulturalną przy SZSP.
Dwa kompleksy
A potem wracał do Ostrego Barda i od razu trafiał do
punktu wyjścia. Do rodziców nie śmiał odezwać się po polsku. I
do dzisiaj nie śmie. Nie wie, na ile żyjąca mama rozumie
polski. Jej pokolenie zamknęło się przed światem. Wciąż tęskni
za domem w Zalaziu, w którym pozostało pięć zagród.
Miron Sycz przyznaje, że podobnie jak większość rówieśników
nosił w sobie dwa kompleksy - nie dość, że Ukrainiec, to
jeszcze z zabitej dechami wsi przygranicznej. "Aktywność
studencka pozbawiła mnie zakompleksienia. W środowisku
olsztyńskim czułem przychylność i bezpieczeństwo".
Nie został jednak w wojewódzkim mieście. Może po raz
pierwszy poczuł, że ma do spełnienia misję. Może czuł ją już
wtedy, gdy wyszukał sobie na studiach żonę. Bo nie tylko
uczucie miało tu znaczenie, ale i narodowość. Żona, która w
cerkwi ślubuje mężowi nie tylko wierność i miłość, ale i
posłuszeństwo, musi być Ukrainką.
W 1984 roku wrócił do Górowa z Marią Olgą z domu Szewczyk i
trzymiesięcznym Jarosławem. Zaczął uczyć matematyki w liceum,
które sam ukończył. Zaczął uczyć matematyki po ukraińsku. Bo w
obcojęzycznej szkole tylko język polski i historię trzeba
wykładać po polsku. Tak od dawna stanowiło prawo, ale dla
Górowa odkrył je Miron Sycz.
W 1989 roku, gdy zawalił się świat służb bezpieczeństwa i
mięsa na kartki, Sycz z przyjaciółmi założył Ukraiński Komitet
Obywatelski. Nie po to, żeby przejąć władzę w Górowie, ale aby
zreorganizować ukraińskie nauczanie. W marcu 1990 roku
powstały rady rodziców klas ukraińskich i to one upoważniły
Sycza do działania.
- Nawet mi się nie śniło utworzenie oddzielnej szkoły z
wykładowym ukraińskim. Chciałem jedynie, żeby nie tylko
matematykę wykładać, ale i inne przedmioty po ukraińsku -
tłumaczy. W liceum brakowało ukraińskich nauczycieli, choć był
ich nadmiar w szkołach podstawowych. Te proporcje Sycz
postanowił zmienić.
I zaczęło się zamieszanie.
Klasy patykiem rysowane
Atak poszedł z dwóch stron. Część Ukraińców miała
Syczowi za złe, że chce tworzyć getto, czym zniszczy
przyszłość dzieci, utrudni im wstęp na studia i funkcjonowanie
w społeczeństwie. Polacy zaczęli mówić o odrodzeniu
nacjonalizmu i tendencjach separatystycznych.
- Taka sytuacja tylko mnie mobilizowała. Jak po
przesłuchaniach w UB czułem, że idę w dobrym kierunku.
No i jeszcze w pokładach podświadomości przyczaił się
Świerczewski. Najważniejszy w powojennej historii bohater
drugiej wojny, którego dziarski obraz wpajano wszystkim
dzieciom bez wyjątków. A w Górowie główna ulica to ulica
Świerczewskiego...
Przydało się doświadczenie z lat studenckich, przyjaciele i
powiew demokracji. Na sesji rady miejskiej w kwietniu 1990 r.
radni postanowili, że utworzą oddzielną szkołę dla młodzieży
ukraińskiej.
- Wiedziałem już, że taka szansa już nam się nie powtórzy i
ku zdziwieniu kuratoryjnej komisji, zgodziłem się na
umieszczenie szkoły w zniszczonych budynkach po spółdzielni
kółek rolniczych. Zdawałem sobie sprawę, że albo szkoła
powstanie teraz, albo nigdy - przyznaje.
Na zachowanych fotografiach ukazują się parterowe
prostopadłościany z dziurami zamiast okien, zagrzybionymi
ścianami i zachwaszczonym podwórkiem.
- Pierwsze lekcje mieliśmy na dworze. Patykiem narysowałem
klasy i ostrzegłem uczniów, żeby nie przechodzili przez ściany
- śmieje się Sycz.
Liczba uczniów wzrosła gwałtownie, bo rodzice, którzy
jeszcze kilka lat temu nie wierzyli w ukraińską szkołę, teraz
włączyli się w jej urządzanie. W 1988 roku w Górowie uczyło
się 84 ukraińskich licealistów. W 1992 ich liczba wzrosła do
178.
Pracowali wszyscy. W wolne dni, weekendy, wakacje. Nosili
ławki, malowali ściany. Na kolejnych fotografiach szkoła ma
już białe tynki i szyby w oknach. Na 153 metrach kwadratowych
uczyło się w niej 116 uczniów. Dyrektorski gabinet znalazł się
na dworze, bo brakowało pomieszczeń dydaktycznych.
- Było ciasno, ale warunki rekompensowała sympatyczna
atmosfera - opowiada dyrektor.
Uczniów jednak przybywało i atmosferą nie dało się już
rozładować coraz większej ciasnoty.
- Wystąpiliśmy do kuratorium w Olsztynie o zgodę za
przejęcie stojącego pustostanu po zakładzie melioracyjnym.
Kurator Langowska nie odpowiedziała na żadne z naszych pism -
od września 1993 r. licealiści z Górowa rozpoczęli więc naukę
pod namiotami i w wozach Drzymały. Kolejny szum i zamieszanie
nagoniło do Górowa liczne komisje, w tym ministerialną. Ta
zdecydowała, że rozwiązaniem będzie budowa samodzielnego
kompleksu szkolnego.
Szkoła w budowie pracuje od dwóch lat. Jej jasny, pogodny
kształt kontrastuje z sąsiednią odrapaną Tysiąclatką i odcina
się od burego, przedwiosennego krajobrazu pięciotysięcznego
Górowa. Jest w miasteczku ważnym zakładem pracy. Zatrudnia 50
osób. Pieniądze na dokończenie inwestycji wolno kapią z
ministerstwa. Wykonawcy codziennie kołaczą do Sycza po
wypłaty.
Sen się spełnia
- Jako jedni z pierwszych ukraińskich środowisk w
Polsce wyrwaliśmy się z narodowego getta, nie tracąc
osobowości, a przecząc wizerunkowi znanemu z książek Gerharda
- przekonuje Sycz i dodaje:
- Nacjonalizmy biorą się z biedy. Bo jak bieda, to szukanie
winnych. A Górowo jest biedne. Dlatego nie angażujemy się w
politykę, nie kandydujemy do miejskich władz. Staramy się
integrować środowisko, w którym razem żyjemy. Tutaj takie
antagonizmy, jak w Przemyślu, są nie do pomyślenia - opowiada.
Dzisiaj do górowskiego liceum ukraińskiego uczęszcza 220
uczniów. Przyjechali tu z elbląskiego, olsztyńskiego,
suwalskiego, słupskiego, gdańskiego. Coraz więcej jest
Polaków, spotkać można dzieci z rodziny niemieckiej i
francuskiej.
- Przychodzą, nie znając w ogóle ukraińskiego. Nie
stosujemy wobec nich specjalnego nauczania. W ukraińskiej
grupie najszybciej poznają język.
Szkoła żyje do dziesiątej wieczorem. Pracuje kółko
teatralne, chór, zespoły ludowe. Za zajęcia pozalekcyjne
nauczyciele nie biorą pieniędzy. Dyrektor mówi, że praca tutaj
to misja. I że jemu chce się robić tę szkołę. Słynne górowskie
wywiadówki trwają dwa dni i dają rodzicom możliwość nie tylko
poznania ocen dzieci, ale i zobaczenia ich na scenie,
wspólnego potańczenia na zabawie.
- W Polsce Niemcy, Litwini, Białorusini żyją w swoich
rodzinnych miejscowościach, historycznie znanych i bliskich.
Nas usunięto z ziemi rodzinnej, przesadzono do zupełnie obcej,
na której wyczuwało się odmienność kultury tych, którzy
musieli stąd odejść. Jesteśmy rozproszeni terytorialnie i
duchowo. Emigrujemy do miast i tracimy swoje korzenie. W
gospodarce rynkowej wszyscy zatracamy słowiańskość. I można
się spodziewać, że asymilacja będzie postępowała. Boję się, że
moje dzieci, Jarosław i Natalia, kiedyś zagubią swoją
ukraińskość - wzdycha Miron Sycz.
Więc kiedy opadają go takie wątpliwości, jedzie z dziećmi
na Ukrainę. Ale zaraz wraca, bo podoba mu się życie w małej
miejscowości i gdzie czeka misja, której nie zakończył.
Kiedy zakończy?
Nie wie.
Kim jest?
Ukraińcem.
 RECENZJA: W czasie akcji
przesiedleńczej nie oglądano się na lojalność wobec państwa
polskiego - pisze Roman Drozd w książce "Droga na zachód"
Ukraiński exodus
Wykreślenie w Jałcie nowej wschodniej granicy Polski, nie
zlikwidowało problemu dość licznej nadal, szacowanej na 700
tys. osób, zamieszkującej zwarty obszar, mniejszości
ukraińskiej. Władze polskie spodziewały się, że zostanie on
całkowicie rozwiązany dzięki układowi o repatriacji z sowiecką
Ukrainą. Początkowo dobrowolnie, a potem pod przymusem,
egzekwowanym przez wojsko, wyjechało z Polski około 500 tys.
Ukraińców. Po zakończeniu akcji przesiedleńczej pozostało
jednak w Polsce nadspodziewanie dużo Ukraińców. Władze
sądziły, że 80 tysięcy. W rzeczywistości było znacznie więcej.
O ich losach mówi tytuł książki Romana Drozda "Droga na
zachód". Zawiera ona szczegółową statystykę wysiedleń na
ziemie odzyskane i osadnictwa w nowych miejscach oraz
rzeczowy, spokojny, a przecież robiący wrażenie opis akcji
przerzucania w 1947 r. ludności ukraińskiej na zachodnie
tereny Polski w ramach akcji "Wisła".
Autor pisze, że po zakończeniu akcji repatriacyjnej Moskwa
nie chciała zgodzić się na dalsze przyjmowanie Ukraińców.
Władze polskie znalazły więc inną drogę do likwidacji problemu
mniejszości ukraińskiej (tym bardziej że była ona oparciem dla
oddziałów UPA) - wysiedlenie jej z zamieszkiwanych terenów i
rozproszenie na ziemiach odzyskanych. Jak stwierdza, taka
decyzja nastąpiła jeśli nie z inspiracji władz sowieckich, to
za ich zgodą.
W kilkanaście godzin po śmierci gen. Świerczewskiego w
Bieszczadach zapadła decyzja o przesiedleniu Ukraińców na
ziemie odzyskane. Jednak śmierć generała była tylko świetnym
pretekstem do rozpoczęcia tej akcji, planowanej już wcześniej.
W styczniu 1947 przystąpiono do jej organizacyjno-technicznego
przygotowania. Od 28 kwietnia do 31 lipca 1948 r. roku Grupa
Operacyjna "Wisła" wysiedliła 139 975 Ukraińców. Nie oglądano
się na lojalność wobec państwa polskiego, członkostwo
rządzącej PPR, ani pracę w aparacie władzy.
Otoczenie wsi ciasnym kordonem przez wojsko, dwie godziny
czasu na spakowanie się, wysiedlenie, które czasem przebiegało
w sposób brutalny, kolumna furmanek, na których wieziono
mienie, kobiety, dzieci i starców, chaos organizacyjny,
ujawniający się w nie zawsze dostatecznej ilości żywności dla
ludzi i paszy dla zwierząt oraz namiotów i baraków na punktach
zbornych, uciążliwa podróż, często nie najlepsze warunki
sanitarne, zatory na stacjach wyładunkowych - oto najkrótszy
opis drogi na miejsce przeznaczenia.
Nie wszyscy dojechali. Funkcjonariusze bezpieczeństwa
wyławiali osoby podejrzane o członkostwo lub współpracę z
OUN-UPA. Tych, którzy przyznali się lub udowodniono im
uczestnictwo w tych organizacjach, przekazywano prokuratorowi
wojskowemu. Pozostałych, którym nie można było udowodnić
współpracy z ukraińskim podziemiem, osadzono w obozie w
Jaworznie. Spośród 3873 osadzonych tam osób, 162 zmarły, z
niedożywienia i chorób.
Najwięcej transportów dotarło do punktów rozdzielczych w
Szczecinku (160), Olsztynie (155) i Oleśnicy (80). Zapewne
bałagan organizacyjny, a także realia osiedleńcze spowodowały
- wbrew koncepcji i zarządzeniom władz - że niekiedy zarówno w
powiatach, jak i wśród ich ludności wiejskiej Ukraińcy
stanowili więcej niż 10 procent. W województwie szczecińskim,
gdzie znalazło się ponad 48 tysięcy Ukraińców, w powiecie
człuchowskim stanowili oni 21 proc. mieszkańców powiatu,
miastkowskim - 14 proc., zaś wśród ludności wsi 11 powiatów -
ponad 10 proc. Jeszcze większe skupiska Ukraińców powstały w
województwie olsztyńskim, dokąd przesiedlono 55 tys. osób. W
pięciu powiatach stanowili oni od 25 do 41 proc. mieszkańców
(powiaty iławkowski - 41 proc., braniewski i węgorzewski - po
35 proc.). Na wsi w powiecie braniewskim - 56 proc. Władze
usiłowały dokonywać w tej sytuacji przerzutów tej ludności
między powiatami, ale bez wyraźniejszych rezultatów. Z
pewnością istnienie takich skupisk nie ułatwiało wykonywania
instrukcji Ministerstwa Ziem Odzyskanych, która mówiła, że
"zasadniczym celem przesiedlenia osadników ČWÇ jest ich
asymilacja w nowym środowisku polskim, dołożyć należy
wszelkich wysiłków, aby ten cel został osiągnięty".
Powrót na swoje ziemie uniemożliwił praktycznie Ukraińcom
dekret z 1949 r. pozbawiający ich prawa do gospodarstw, z
których zostali wysiedleni. Na ziemiach odzyskanych obejmowali
oni gospodarstwa w większości zdewastowane, wymagające
remontu. Lepsze bowiem zostały zajęte już wcześniej przez
osadników polskich.
Jak stwierdza autor, w pierwszych latach większość
osadników polskich odnosiła się pogardliwie i wrogo do
przybyłych Ukraińców, wyśmiewano ich mowę, ubiór, styl bycia,
religię. Najszybciej nawiązała kontakty z Ukraińcami ludność
rodzima oraz osadnicy z województw zachodnich - nie żywili oni
do Ukraińców głębszych uprzedzeń. Szczególnie bliskie były
kontakty Ukraińców i Kaszubów. Jedni i drudzy byli
dyskryminowani przez władze oraz zagrożeni polonizacją.
Ukraińcy nie mogli korzystać oficjalnie z mszy
greckokatolickich, natomiast od 1948 r. powstawały na ziemiach
odzyskanych parafie prawosławne.
Autor kończy stwierdzeniem, że dla Ukraińców akcja "Wisła"
- przesiedlenie na ziemie odzyskane jest symbolem represyjnej
polityki narodowościowej władz polskich, natomiast dla Polaków
stanowi konsekwencję krwawego konfliktu polsko-ukraińskiego
lat 40., zarówno w czasie wojny, jak i po jej zakończeniu.
Tomasz Stańczyk
Roman Drozd "Droga na zachód". Wydawnictwo Tyrsa, Warszawa
1997.

|